... czyli o emigracji w okolice Genewy.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Bio, eko i lokalnie - we francuskiej lodówce

Do tego wpisu zainspirowała mnie informacja o protestach francuskich rolników, wymierzonych między innymi przeciwko importerom polskiej żywności. O co chodzi? Uważają oni, że Francuzi powinni jeść lokalną żywność i bulwersuje ich zalewanie rynku tańszym jedzeniem zza granicy. Rodacy ich zdecydowanie popierają, przynajmniej w teorii, bo nie wiem, czy również w praktyce, robiąc zakupy. Wydaje mi się jednak, że w dużej mierze tak, bo w sklepach czasami trudno znaleźć produkty pochodzące zza granicy.

Wszechobecność hasła fabriqué en France, czyli wyprodukowano we Francji, dość szybko rzuciła mi się w oczy na codziennych zakupach. Nieważne, czy to kurczak, warzywa, przyprawy, słodycze, jajka, kosmetyki, czy papier. Na opakowaniu z kurczakiem jest nawet napisane, że wykluł się z jajka zniesionego przez francuską kurę i został wykarmiony, zabity i zapakowany we Francji. Nie chodzi więc chyba tylko o wymaganą prawnie konieczność podania pochodzenia produktu, ale też o promocję, bo takiej informacji na opakowaniu szuka typowy konsument. Nawet w tamtejszym McDonald's, który bywa symbolem globalizacji, wszędzie jest podkreślane, że każdy składnik jedzenia i opakowania został wyprodukowany w kraju. Gdy jakiś produkt jest zza granicy (np. z Polski) jest to napisane drobnym druczkiem gdzieś z tyłu opakowania. Oczywiście nie dotyczy to różnych produktów egzotycznych, z założenia importowanych.

Absolutnie nie popieram tego typu protestów, blokowania ulic i dręczenia biednych kierowców, nie mówiąc o niszczeniu im towaru, bo i to się zdarzyło. Ale bardzo mi się podoba świadomość konsumentów, że nasze, lokalne, jest najlepsze. Teraz jestem w Polsce i staram się kupować jak najwięcej polskich produktów, bo są dobre i wiem, że warto wspierać miejscowych producentów.



Oprócz informacji o miejscu pochodzenia produktów szybko zauważyłam jeszcze jedno. We Francji bardzo popularna jest żywność ekologiczna. To, co u nas ciągle jest raczej na marginesie codziennych zakupów, głównie ze względu na ceny i dostępność, we francuskich sklepach nie jest niczym szczególnym, drogim, ani wyszukanym. Produkty bio są promowane w gazetkach hipermarketów, znajdują się na półkach między zwykłymi towarami i jak na mój gust niczym szczególnym się często od niech nie różnią (ale nie twierdzę, że się na tym znam). Mają też odpowiednie certyfikaty i to nawet takie produkty, których bym nie posądziła o bycie zdrowymi i naturalnymi (np. bułeczki pakowane w worek z długą datą ważności i takim sobie składem). W czym są lepsze od, przykładowo, polskich serów twarogowych z bardzo dobrym składem, ale bez certyfikatu? Śmiem twierdzić, że chodzi o kasę, choć przyznam też uczciwie, że żaden z produktów z etykietą bio mnie nie rozczarował.

ser roquefort
Ekologiczny ser z licznymi certyfikatami. Wcale nie z wysokiej półki!


Chciałabym dodać kontekst szwajcarski, ale niestety praktycznie nie robię tam zakupów (nie tylko ja, bo Genewczycy tłumnie zjeżdżają do hipermarketów w przygranicznych francuskich miejscowościach). Słyszałam jednak, że również państwo ustawowo chroni swoje rolnictwo, a konsumenci są bardzo dumni ze wszystkiego, co lokalne (pewnie z wyjątkiem Nestlé).

5 komentarzy:

  1. W Szwajcarii jest identycznie - nawet w przypadku mieszanki sałat w worku każdy rodzaj sałaty jest opisany dodatkowo krajem pochodzenia ;P To, co zagraniczne, jest często tańsze. I zauważyłam też, że z im bardziej oddalonego od Szwajcarii kraju pochodzi nieprzetworzony produkt, tym tańszy. Czyli najdroższe mamy owoce i warzywa wyhodowane w Szwajcarii, potem te z Włoch, Francji i Niemiec, a najtańsze są z Hiszpanii, Maroka, Izraela, Turcji, Peru itd. Wynika to zapewne nie tylko z dążenia do wspierania przez Szwajcarów tego, co własne, ale też z faktu, że np. taki szczypiorek albo jagody wyhodowane tu na miejscu nie muszą być pryskane tymi wszystkimi truciznami, żeby przetrwać podróż. O ile banana obiera się przynajmniej ze skórki, o tyle kupowanie tutaj zimą szczypiorku z Izreala brzmi dla mnie strasznie :O Więc im więcej chemii, tym taniej - czyli tu za ceną ewidentnie idzie jakość. Podobnie jest z łososiem - ten norweski, hodowany w strasznych warunkach jest sporo tańszy od dzikiego. Gdyby jednak Szwajcarzy byli tacy eko, to w ogóle nie dokładaliby się do takich norweskich hodowli, a sprzedając norweskie łososie dodatkowo za niską cenę, niestety tylko zwiększają na nie popyt :/ Ogólnie też nauczyłam się tutaj jeść sezonowo i korzystać jak najwięcej z produktów lokalnych i dostępnych w danej porze roku (gdy jestem w Polsce, robię to samo), ale do produktów z naklejką eko - mimo wcześniej przedstawionych faktów - podchodzę z dystansem. Pewnie, że kupię szwajcarskie jagody latem, żeby zimą nie ładować w siebie tych przywożonych z Peru, ale w przypadku tych szwajcarskich nie potrzebuję dodatkowo naklejki eko :P - różnice w cenach potrafią być spore, a nie sądzę, żeby szwajcarskie eko różniło się czymś od szwajcarskiego nieeko ;) Zresztą raz jadłam eko koktajlowe pomidorki i były okropne w smaku :P Tak na marginesie - na polskich (i zapewne nie tylko polskich) blogach i forach od czasu do czasu wybuchają wojenki dotyczące pracy w Szwajcarii i kupowania jedzenia za granicą. W sumie ciekawy temat i gdy ktoś go porusza, to można byłoby podyskutować - niestety z tego, co widzę, to się nie da, bo zaraz padają hejty, wyzwiska zarówno z jednej i drugiej strony albo ludzie się obrażają itd. Moim zdaniem, to normalne, że imigranci pochodzący z biedniejszych krajów, często pragnący tylko zaoszczędzić pieniądze i wrócić potem do ojczyzny, nie czują potrzeby dokładania się do dobrobytu kraju, w którym tymczasowo pracują, i w sumie głupio byłoby tego od nich wymagać. Podobnie zresztą nie ma co wymagać takiej postawy nawet od tych Szwajcarów, którzy mają bardzo niskie zarobki (nawet jeśli dla nas "biedny Szwajcar" to oksymoron ;). Jednak jeśli ktoś podjął decyzję o pozostaniu w Szwajcarii na dłużej lub na stałe i zarabia na tyle dobrze, że może wspierać wspólne dobro (zresztą działać w ten sposób pośrednio także na swoją korzyść - wysokie zarobki w Szwajcarii itd.), to myślę, że w takim przypadku wzorową postawą będzie jednak kupowanie tego, co tutejsze. W końcu ten szwajcarski dobrobyt nie wziął się z niczego. Owszem Szwajcarzy mieli sporo szczęścia w różnych momentach, skoro lwami nie byli, to w razie niebezpieczeństwa wybierali sposób walki lisa, ale nawet pomijając powyższe, sporo osiągnęli dzięki temu, że wierzą w to, że nie tylko głosowanie w referendach, ale też małe codzienne wybory pojedynczego obywatela wpływają na otoczenie i warunki, w których żyją. Zresztą oni mają szczęście, że nie muszą tylko w to wierzyć, ale doszli już do takiego etapu, że też widzą efekty swoich wyborów ;) Pozostaje im więc tylko dalej dbać o ten dobrobyt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za szwajcarski kontekst, powinnaś swojego bloga założyć :P Zgadzam się z tym kupowaniem lokalnie, ale w przygranicznych rejonach to raczej normalne, że ludzie kupują tam, gdzie taniej/większy wybór, tak jest nie tylko w Szwajcarii. Ja robię zakupy we Francji, bo tam mieszkam i mam blisko sklepy, ale pod takim Leclerkiem w Ferney Voltaire bywa czasem więcej samochodów na szwajcarskich (głównie genewskich) blachach niż na francuskich. Więc partiotyzm swoją drogą, ale zawartość portfela swoją ;) Nie widzę natomiast żadnego sensu w zwożeniu jedzenia z Polski... nie licząc oczywiście produktów, które się bardzo lubi i nie ma ich za granicą. Po pierwsze z powodów, które podałaś, po drugie to się wcale aż tak znowu nie opłaca. Ale jak jestem w Polsce to się staram kupować polskie rzeczy i szkoda, że nie są tak promowane jak francuskie we Francji, czy szwajcarskie w Szwajcarii.

      Usuń
  2. Też nie popieram tego typu protestów.Niby dobrze,że chcą promować tylko produkty "Made In France",jednak nie widzę sensu w tej akcji ;-) Te produkty bio są rewelacyjne :))

    OdpowiedzUsuń
  3. O ile nie jest to konieczne, nie lubię oszczędzać na jedzeniu i łudzę się, że mój organizm mi kiedyś za to podziękuje. W kolejce do kasy ustawiam się zwykle z koszykiem, w którym nie brakuje produktów z symbolem "bio". Gdy spoglądam na towary wyłożone na taśmę przez lokalsów stojących przede mną, zwykle widzę, że wybierają oni raczej te najtańsze (sygnowane logiem danego marketu). Nie znam wciąż odpowiedzi, czy to ja jestem naiwniakiem, który ulega głupim trendom czy to oni są naiwniakami, którzy osczędzają na własnym zdrowiu. Teoretycznie jest jeszcze trzecie wyjście: wszyscy jesteśmy naiwniakami, ale nie kręcą mnie teorie spiskowe. Macie podobne doświadczenia?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też nie wiem, raczej staram się patrzeć na skład niż na certyfikaty. Nie bardzo mi się chce wierzyć, że taki polski najprostszy twarożek z małej mleczarni jest w czymkolwiek gorszy od eko i certyfikowanego sera, który ma długi skład i więcej tłuszczu niż białka. Ale tutejsi raczej też wybierają tańsze produkty, chyba jak wszędzie.

      Usuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.