... czyli o emigracji w okolice Genewy.

wtorek, 30 czerwca 2015

Kurczak w ziołach prowansalskich z serem roquefort

Dzisiaj dla odmiany kulinarnie. Nie jest to żadna znana potrawa regionalna, ale moje nowe danie popisowe, które ze względu na składniki jest luźno inspirowane kuchnią francuską. Jest banalnie proste, jak wszystkie moje dania popisowe (żaden wstyd!). I jak wszystkie zawiera ser.

kurczak makaron zioła prowansalskie roquefort gorgonzola


Pisałam już wcześniej o serach: Raclette i Gruyère, teraz pora na kolejny. Roquefort [wym. rokfor] to ser owczy, żyłkowany, z niebieską pleśnią (penicillium roqueforti). Oryginalny jest wyrabiany tylko we francuskiej miejscowości Roquefort-sur-Soulzon, w jaskiniach o odpowiedniej wilgotności i temperaturze. Jego imitacje to między innymi włoska Gorgonzola (wytwarzana z mleka krowiego i innego rodzaju pleśni, ale smakuje podobnie) i polski Rokpol (też z krowiego mleka). Jeśli wierzyć legendzie, pewien francuski pasterz zapomniał któregoś dnia o kawałku owczego sera i po kilku tygodniach znalazł go przypadkiem w ciemnej i chłodnej pieczarze i tak powstał nowy rodzaj sera. Kto wie jakie skarby skrywają studenckie lodówki?

Roquefort

Roquefort


Po wyjęciu z opakowania śmierdzi jak tysiąc otwartych grobów, ale jest przepyszny. Raczej zbyt ostry do jedzenia solo, ale świetnie nadaje się jako składnik np. sosów. Na opakowaniu od razu rzuca się w oczy słowo bio, podobnie jak wszelkie certyfikaty ekologiczności. A to zwykła i niedroga marka  supermarketowa! Napiszę kiedyś o powszechnym zamiłowaniu Francuzów do wszystkiego, co bio, eko i lokalne... A na razie czas na przepis.


Składniki (dla 2 osób, wszystkie do dostania w Polsce):

  • 250-300 gramów piersi z kurczaka (raczej nie więcej, całość jest naprawdę sycąca),
  • opakowanie sera Roquefort (ok. 100-125 gramów),
  • 250-300 gramów dowolnego makaronu (kolorowe świderki się dobrze sprawdzają, ale używałam też innych rodzajów), 
  • 100 gramów śmietany (używam najwyżej 12%, bo nie lubię ciężkich i tłustych sosów, ale pewnie w kanonicznych przepisach jest tłusta)
  • zioła prowansalskie,
  • ząbek czosnku,
  • oliwa lub olej do smażenia.

Przygotowanie


1. Kurczaka kroimy w kostkę, delikatnie solimy (ser jest bardzo słony, więc lepiej nie przesadzić) i konkretnie posypujemy ziołami prowansalskimi (powinny go przykryć). Odstawiamy do lodówki na pół godziny.
2. Smażymy go na patelni na oliwie, z dodatkiem czosnku (dodaję go pod koniec, żeby się nie przypalił).
3. Gdy kurczak jest prawie gotowy, gotujemy makaron w bardzo (!) delikatnie osolonej wodzie.
4. Gdy makaron się gotuje, przygotowujemy sos: w garnku podgrzewamy śmietanę i dodajemy ser, dokładnie mieszając.
5. Bon apétit !



A wracając do dań popisowych na bazie sera - i tak nic nie przebije makaronu z polskim twarogiem i masłem.


niedziela, 28 czerwca 2015

Wakacje i podróże z kotem: oczekiwania i rzeczywistość

Ostatni tydzień spędziłam w Polsce i z racji tego, że nie mamy tu z kim zostawić kota, po raz kolejny z nami jechał. Wszyscy przeżyli i myślę, że to dobra okazja to napisania jak naprawdę wygląda wielogodzinna podróż z kotem. Pisałam co prawda wcześniej o zabieraniu zwierząt za granicę, ale wtedy skupiałam się raczej na formalnościach, mniej na samym transporcie. Od tamtej pory jestem nieco bogatsza w doświadczenia, więc napiszę o transporcie w stylu: oczekiwania i rzeczywistość. Nie będę komentować przypadków porzucania zwierząt w sezonie wakacyjnym, bo nie jest to coś, co jestem w stanie zrozumieć.


kot w oknie, transport kota
Magister - główny bohater artykułu

Transportowanie kota gdziekolwiek, jakkolwiek.

Oczekiwania (a raczej jeden mit):
Koty przywiązują się do miejsc, nie do ludzi (co za bzdura) i nie powinno się ich ruszać. Każda podróż to niewyobrażalny stres dla kota i źródło wielu potencjalnych problemów.

Rzeczywistość:
Koty nie przepadają za zmianą miejsca i samą podróżą, ale nie jest aż tak źle. Magister (długa historia) od małego regularnie podróżował samochodem, autobusem, tramwajem i pociągiem. Żył na dwa, a teraz na trzy domy i nawet po długim (kilkumiesięcznym) pobycie w jednym miejscu, gdy trafia do innego domu, od razu po wyjściu z transportera czuje się jak u siebie. Zawsze ma jednak w pobliżu ludzi, których zna i z którymi czuje się bezpiecznie. Jego charakter też swoje pewnie robi, bo jest śmiały i towarzyski, ale myślę, że z każdego kota da się zrobić podróżnika. Czasami po prostu nie ma innego wyjścia.


Transporter

Oczekiwania:
Kupimy duży, miękki, ale solidny transporter. Kot będzie sobie w nim spokojnie siedział i nie wyjdzie. Pod żadnym pozorem nie może biegać luzem po samochodzie, nie mówiąc o transporcie publicznym. Najlepiej, żeby transporter leżał na siedzeniu, przypięty pasami.

Rzeczywistość: 
Kot nie może biegać luzem i nie możemy do tego dopuścić. Może się tak natomiast zdarzyć, że będziemy jechać z tym transporterem na kolanach przez kilkanaście godzin. Nie jest to najlepsza opcja w razie wypadku, ale czasami jedyna możliwa. Lepiej więc, żeby był naprawdę lekki i miękki. Nie powinien być też zbyt duży. Być może kotu byłoby w nim wygodniej, ale w razie wypadku mniejszy będzie bezpieczniejszy. Oczywiście nie może być zbyt mały. Jednocześnie musi być solidny i dobrze uszyty, bo kot ma całkiem sporo siły, szczególnie, gdy jest zdeterminowany do wydostania się. Myślałam, że mój nie ma szans wyjść, a jednak - tak napierał na część, która otwiera się na 2 zamki błyskawiczne, że rozsunął je i prawie udało mu się wydostać. Mała kłódka na kod, z gatunku tych dodawanych do walizek, całkowicie rozwiązuje ten problem.

Jeśli bierzemy kota do samolotu będziemy potrzebować transportera zgodnego z wytycznymi danych linii lotniczych.


Picie


Oczekiwania:
Kot w długiej podróży powinien mieć dostęp do jedzenia i wody, przede wszystkim wody.

Rzeczywistość:
Problem w tym, że nie będzie chciał z niej skorzystać. Być może zje kilka kocich chrupek, ale picia nie ruszy. Bo nie i koniec. Nie skusiło go nawet mleko dla kotów. Nie pije więc przez te kilkanaście godzin i nic z tym nie jesteśmy w stanie zrobić. Wiem, że to niezdrowe, ale z drugiej strony żyje i nie jest odwodniony. Więc trzeba wrzucić na luz, kot swój instynkt samozachowawczy ma, gdyby naprawdę potrzebował to by się napił. Ważne, żeby mieć coś przygotowane i żeby w samochodzie była klimatyzacja i nie było mu zbyt gorąco. Jeśli nie ma klimatyzacji dobrym patentem jest włożenie do transportera owiniętego w ręcznik wkładu z lodówki turystycznej.


Fizjologia


Oczekiwania:
Nie spotka nas żadna śmierdząca niespodzianka. Po prostu nie.

Rzeczywistość:
No cóż... Prawdopodobnie nie, bo dla kota to też nic przyjemnego. Ale może się zdarzyć. Dobrze mieć transporter wyłożony specjalnym podkładem, który można kupić w każdym zoologicznym. W praktyce nie będzie się on jednak trzymał zbyt dobrze dna transportera, kot go podrapie, pomnie i zwinie gdzieś w kącie. Więc pewnie i stary ręcznik zdałby egzamin. Trzeba mieć ubranie na zmianę. Dla siebie oczywiście. Na wszelki wypadek.



Podsumowanie

Podróżowanie z kotem raczej nie należy do przyjemności, ale też nie ma co panikować, ani tego unikać. Dla mojego największym problemem są dźwięki, boi się wszelki szumów i najgorzej reaguje w tramwaju i na autostradzie dopóki się nie przyzwyczai. Nie korzystałam z żadnych środków uspokajających, czy feromonów, bo nie jest aż tak źle, przez większość drogi po prostu śpi albo spokojnie leży. Najważniejsze jest zadbanie o bezpieczeństwo - i nasze i kota, więc podstawą jest transporter. Reszty się często nie przewidzi ;)

Jak zwykle, wszelkie dodatkowe rady mile widziane!

piątek, 19 czerwca 2015

W fabryce szwajcarskiej czekolady Cailler

Dzisiejszy wpis jest tematycznie związany z poprzednim, w którym pisałam o Gruyères. Fabryka czekolady Maison Cailler znajduje się bowiem w miasteczku Broc [wym. bro], które jest dosłownie rzut beretem (no powiedzmy, taki solidny rzut, bo zupełnie dosłownie to około 6 kilometrów) od Gruyères. Wpisuje się też do idei miejsc, które można nazwać Szwajcarią w pigułce, częściowo z powodu cudnego i wręcz stereotypowo szwajcarskiego położenia, a głównie dlatego, że czekolada jest jednym z pierwszych skojarzeń związanych ze tym krajem.

I słusznie, bo znają ją od XVII wieku, a w stuleciu XIX wprowadzili 2 rewolucyjne wynalazki: czekoladę w tabliczkach (wcześniej istniała jedynie w formie napoju) i czekoladę mleczną. Najpierw Szwajcar François-Louis Cailler spróbował jej we Włoszech i tak się zachwycił, że w 1819 roku otworzył pierwszą dużą szwajcarską fabryką niedaleko Vevey. Nieco później (w 1875 r.) jego zięć, Daniel Peter, jako pierwszy przedstawił przepis na mleczną czekoladę, która szybko na całym świecie stała się najpopularniejszym rodzajem kakaowego deseru. Wtedy też wszedł w kooperację z coraz bardziej znanym producentem mleka w proszku Henrim Nestlé i do tej pory marka Cailler należy do koncernu Nestlé.

Jest się czym chwalić, więc Szwajcarzy otworzyli swoją słynną fabrykę dla turystów i przekształcili jej część w nowoczesne muzeum.

Maison Cailler, fabryka czekolady Cailler w Broc


W środku trzeba chwilkę poczekać, aż zbierze się mała grupa. W naszym przypadku trwało to jakieś pół godziny, które spędziliśmy w sklepiku, oglądając wszystkie rodzaje czekolady Cailler (można dostać zawrotu głowy) i związane z nią gadżety. W końcu dostaliśmy audioprzewodnik i otworzyły się drzwi całkowicie zautomatyzowanego muzeum.

Poszczególne sale pokazują historię produkcji czekolady, od azteckiej dżungli, przez Hiszpanię i Francję (dowiedziałam się, że wypicie filiżanki czekolady było ostatnią wolą Marii Antoniny przed egzekucją), po szwajcarskie doliny.

Maison Cailler, fabryka czekolady Cailler w Broc

Maison Cailler, fabryka czekolady Cailler w Broc

Teraz Maison Cailler to oczywiście nowoczesna fabryka, z której są bardzo dumni i chętnie zdradzają szczegóły produkcji. Chwalą się tym, że mleczna czekolada Cailler jest jako jedyna na świecie produkowana z mleka prosto od lokalnych krów, nie z mleka w proszku.

Maison Cailler, fabryka czekolady Cailler w Broc

Można zjeść pralinkę, która dopiero co zeszła z taśmy produkcyjnej, a na końcu czeka degustacja na zasadzie jesz ile chcesz. Nie radzę więc planować obiadu zaraz po zwiedzaniu :)

niedziela, 7 czerwca 2015

Weekend w szwajcarskim Gruyères

Gruyères to miasteczko w Szwajcarii, które zdecydowanie trzeba odwiedzić będąc w okolicy. Jest tam co robić mimo jego malutkich rozmiarów (28 km2, nieco ponad 2 tysiące mieszkańców). Gruyères znajduje się we francuskojęzycznym kantonie Fryburg i słynie przede wszystkim z sera Gruyère, muzeum H. R. Gigera, średniowiecznych zabytków i pięknych widoków. Położony jest blisko węzła autostradowego, więc łatwo się tam dostać z każdej strony. Odległość z Genewy wynosi około 120 km, z Lozanny 56 km, z Berna 64 km. Po drodze są fantastyczne widoki na góry, jezioro, Lozannę i Montreux, więc lepiej nie być kierowcą ;)

Château du Gruyères



Pierwszą atrakcją, zaraz obok parkingu, jest La Maison du Guyère: fabryka sera Gruyère, restauracja i sklepik (a właściwie całkiem spory sklep) z pamiątkami i serem. Szczególnie dużo jest tam akcesoriów do fondue, którego głównym składnikiem jest właśnie Gruyère: twardy, żółty ser z krowiego mleka o charakterystycznym, ale delikatnym smaku. Ceny niestety typowo szwajcarskie. W muzeum/fabryce sera krowa o imieniu Cerise (co po francusku znaczy wiśnia) oprowadza i opowiada o historii sera i o procesie jego produkcji.

Krowy w ogóle są wszędzie. W tamtejszych okolicach co kawałek pasą się stada, a ich wizerunki są ulubionym motywem dekoracyjnym i marketingowym. Na mnie to niestety działa, bo od jakiegoś czasu gromadzę coraz więcej rzeczy z motywem w łaty ;) Do tego zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nigdzie na świecie zwierzęta gospodarskie nie mają tak dobrych warunków jak na szwajcarskich farmach.

La Maison du Guyère, cows on the roof



Po krótkim spacerze dość wysoko pod górę docieramy do miasteczka, nad którym góruje zamek, Château du Gruyères.

Guyères rynek

Château du Gruyères

Château du Gruyères


Historia Gruyères sięga starożytności, ale najstarsze budynki, które można teraz zobaczyć, są średniowieczne. Zamek zaczęto budować w XII wieku, wtedy też szybko zaczęło rozwijać się miasto. Château du Gruyères jest jednym z największych szwajcarskich zabytków, narodowym dziedzictwem. Można go zwiedzać również w środku, co zdecydowanie polecam, bo ma fantastycznie zachowane wnętrza.


Kolejnym punktem obowiązkowym w Gruyères jest muzeum Hansa Rudolfa Gigera. Choć większość życia Giger spędził w Zurychu to w Gruyères musiało mu się bardzo spodobać, bo kupił tam małą twierdzę (choć przypomina raczej starą kamienicę), w której teraz znajduje się muzeum jego twórczości. Oprócz rysunków, obrazów, rzeźb i sztuki użytkowej (mebli i mikrofonu Jonathana Davisa z Korna) jest oczywiście Obcy i Oscar, którego Giger otrzymał za najlepsze efekty wizualne do filmu Obcy: Ósmy pasażer Nostromo.

Zaprojektował też bar znajdujący się vis-à-vis muzeum. To bardzo przyjemne miejsce z przesympatyczną obsługą i oczywiście w typowej dla niego estetyce. W muzeum niestety nie można było robić zdjęć, ale w barze już jak najbardziej.

bar przy muzeum H.R. Gigera, Gruyères




Gruyère jest nie tylko ładne i ciekawe, ale też pięknie położone u stóp Alp. Najwyższy szczyt w pobliżu to Moléson, ale najciekawsze są chyba zęby, czyli 5 gór w pobliżu: Dent de Folliéran, Dent de Brenleire, Dent de Savigny, Dent du Chamois i Dent de Lys. Dent po francusku znaczy ząb i po kształcie szczytów łatwo się domyślić skąd te nazwy.

Gruyères



Gruyères to słynny ser, krowy, średniowieczne zabytki, alpejskie krajobrazy, sztuka współczesna, a rzut beretem znajduje się najstarsza na świecie fabryka czekolady (o niej napiszę później). Krótko mówiąc: Szwajcaria w pigułce.

Na zakończenie kilka przydatnych linków:
http://www.lamaisondugruyere.ch/homepage-en/
http://www.gruyeres.ch/portal/
http://www.hrgigermuseum.com/index2.php

Obsługiwane przez usługę Blogger.